Showing posts with label Zofia Sajdek. Show all posts
Showing posts with label Zofia Sajdek. Show all posts

03 December 2011

Skąd zło w Bożym świecie?

-->
Klasyczny problem teodycei przedstawia się następująco: jeśli Bóg rzeczywiście jest zarazem kochający i wszechmocny, dlaczego nie przeciwdziała złu i cierpieniu w świecie? Przecież wie o tym, co się dzieje, nie może tego chcieć i potrafi ten stan naprawić. W odpowiedzi albo rezygnuje się z idei Boga Stwórcy, albo z jednego z wymienionych Bożych przymiotów. Zawsze można też odmówić zmierzenia się z problemem, uznając Bożą niepoznawalność, czyli przyznając Tajemnicy autonomiczną przestrzeń w racjonalnym dyskursie. Atoli wszystkie wymienione możliwości wydać się mogą co najmniej niesatysfakcjonujące.
Jedną ze słynnych odpowiedzi na pytanie o milczenie Boga – tym razem w obliczu zbrodni Holokaustu – przedstawił Hans Jonas: doskonały Bóg, podobnie jak w żydowskiej koncepcji cimcum, wyrzekł się swojej wszechmocy, by zrobić miejsce dla człowieka i jego wolności; stąd w przestrzeni bez Boga mogło rozplenić się zło. Co jednak, jeśli przyjmiemy, że Bóg nie jest doskonały, bo to Jego wyrzeczenie nie było dobrowolne tudzież okazało się nieodwracalne? A skoro tak, to czy godzi się obnażać Boże niedoskonałości?
Przed popełnieniem zbrodni demaskacji ucieka biblijny Hiob. Gdy po wszystkich zesłanych niedolach przemawia doń Bóg, Hiob zaprzestaje narzekań na swój wypełniony cierpieniem los. Uznaje się, że Hiob, milcząc, uznaje niezbadaność wyroków Wszechmocnego. Jednak, zdaniem Slavoja Žižka, Hiob milknie podczas ostatniej mowy Boga z zupełnie innego powodu: to moment, w którym zdaje sobie sprawę z Bożej impotencji – i zachowuje to spostrzeżenie dla siebie. Doświadczywszy Bożej bezsilności, ukrywa wstydliwy fakt, z miłości do Niego.
Nie ulega wątpliwości, że człowiek doświadcza zła i cierpienia każdego dnia swego życia. Nic nie jest takie, jak być powinno – a mimo to, sądząc ze statystyk, przyjęcie postawy ateistycznej wydaje się wymagać niemałego wysiłku. Dlaczego ludzie, wbrew wszelkim niepowodzeniom, traktują świat jak partnera dialogu, implicite uznając obecność Mind of God? Czy tylko po to, by „uratować ukochanego Innego od hańby”*? To pytanie pozostawię otwarte.


* Žižek S., O wierze, Aletheia, Warszwa 2008, s. 38.

10 June 2011

dowód ontologiczny

Nie mamy pojęcia czegoś, ponad co nic większego nie można pomyśleć, w intelekcie – to przyznaje sam Anzelm, że dysponujemy jedynie nazwą. Tymczasem coś, ponad co nic większego nie można pomyśleć, musi być zarówno w rzeczywistości, jak i w intelekcie. W intelekcie tego nie ma. Coś, co jest zarówno w rzeczywistości, jak i w intelekcie, jest większe od czegoś, co jest tylko w rzeczywistości. Zatem Bóg nie istnieje.

17 December 2010

Problemy taksonoma

Zapowiadałam, że wrzucę tutaj mój referat z naszej przewspaniałej Kołowej konferencji (www.racjonalnoscboga.pl), ale ów efekt trzygodzinnych zmagań intelektualnych spotkał się z na tyle dobrym odbiorem kilku osób, na których zdaniu mi zależy, że ostatecznie postanowiłam sobie machnąć jakiś publikowalny artykuł na ten temat (o Dawkinsie i antyteizmie). Stąd zastępczo – filozofia biologii. O tym, co poniżej, obiecywałam sobie napisać tekst od ponad dwóch lat – dzisiejsza notka jest dowodem na to, że moja wiara umarła.
Opowiem o problemach związanych z taksonomią (wyróżnianiem gatunków organizmów i ich klasyfikowaniem). Jednym z podstawowych problemów filozoficznych jest pytanie o sposób istnienia uniwersaliów. Zagadnienie ma swój odpowiednik w filozofii biologii. Trywializując, można spytać: świat składa się z rzeczy (organizmów) jednostkowych, dlaczego więc poznajemy poprzez rodzaje i gatunki?
Kwestia klasyfikacji we współczesnej biologii dla dyletanta wydaje się dość prosta: szukamy takiego systemu, który uwzględniając różnorodność organizmów (genealogię, wielkość zmiany ewolucyjnej, plan budowy ciała, zachowanie, sposób osiągania postaci dorosłej, budowę komórki itd.), bierze pod uwagę wygodę badacza, tzn. ułatwia dostęp do informacji i jest względnie stabilny. Tam, gdzie nie sięga metoda biologiczna, rozpoczyna się filozofia: czy podział na gatunki realnie tkwi w organizmach, czy jest jedynie wytworem biologa? A może istniał w zamyśle Bożym? Słowem: czy taksonomia jest twórcza, czy odtwórcza?
Arystoteles wyróżniał gatunki ze względu na istotę. Choć dziś biologia mówi, że każdy gatunek nieustannie się zmienia, ewoluuje i skazany jest na wyginięcie, to jednak spory o to, co wyróżnia nie tylko gatunki, ale też wyższe taksony, przypominają problemy, z jakimi borykali się filozofowie od Platona aż po dzień dzisiejszy. Przykładowo, rozważania, które z czynników biologicznych uznać za istotne przy podziale na gatunki i ich grupowaniu, o ile nie wynikają jedynie z postulowanego pragmatyzmu, wskazują na prezałożenie stanowiska zbliżonego do umiarkowanego realizmu. Można jako przykład podać różnice zdań między klasyfikacją ewolucyjną, która opiera się na kryterium genealogii i stopniu podobieństwa, fenetyką numeryczną, uwzględniającą tylko podobieństwo, oraz systemem kladystycznym.
Jeśli taksonom chce postawić na pierwszym miejscu kryterium praktyczności systemu, a założyć można, że nie ma złej woli (celowo nie uwzględniając tego, co naprawdę istotne), oznacza to, że nie wierzy w istnienie gatunków „realnie”; taksony mają być jedynie szufladkami umożliwiającymi zaprowadzenie porządku. To stanowisko przypomina nominalizm, lecz niewątpliwie bardzo stonowany: nie jest tożsame z radykalnym stwierdzeniem Roscelina, że istnieją tylko byty jednostkowe. Owe szufladki stworzone zostały przez taksonoma – umiarkowanego nominalistę, ale jedynie ostrość ich zarysu może być uznawana za sztuczny wytwór. Wszak trudno ująć w sztywne ramy cały ogrom zróżnicowania ożywionego świata, stąd postawienie praktyczności na miejscu pierwszym, a dopiero na kolejnych – realnych czynników biologicznych. Jako przykład klasyfikacji będącej jedynie metodą identyfikacji, która nie potrzebuje założenia realnego istnienia gatunków, można podać klasyfikację „z góry w dół” czy też klasyfikację celowo specyficzną.
Prócz umiarkowanych realistów i nominalistów zarysowuje się jeszcze jedno stanowisko. Zacznę od końca: spór kreacjonistów z ewolucjonistami powraca co jakiś czas nie tylko do świata nauki, ale i do medialnego półświatka. Biblia mówi, że Bóg stworzył świat, rośliny, zwierzęta, a w końcu – człowieka. Choć sprzeczność niektórych fragmentów Pisma z logiką a także zdrowym rozsądkiem nakazuje traktować biblijne wyjaśnienia pozornie związane z naukami przyrodniczymi jedynie metaforycznie, nie dla wszystkich jest to jasne. Podobnie dziś każdy biolog wie, że gatunki nie są czymś stałym – powstają i giną. Arystoteles wymieniał ponad pięćset istniejących na stałe gatunków, Linneusz – dziesięć tysięcy. Choć z łatwością uznamy te twierdzenia za fałszywe, to jednak trudniej jest wykazać wierzącemu filozofowi biologii sensowność poczynań chociażby Noego – skoro taksonomia odzwierciedla obecny, w miarę stabilny, ale niewątpliwie zmieniający się stan rzeczy, po cóż biedny patriarcha starał się uratować po parce z każdego gatunku, skoro i tak skazane były na wyginięcie? A co jeszcze ważniejsze: jakiego kryterium użył do ich odróżnienia? Wszak była to klasyfikacja Boska. Skoro Noe nie znał się na biologii, nie wiedział nic o ewolucji, za to miał pewność, że Bóg istnieje, to dla wierzących w Boga Starego Testamentu taksonomów oznacza, że gatunki muszą istnieć realnie, trwale i niezmiennie – przynajmniej w umyśle Bożym. Mogą wówczas ewoluować i zmieniać się, ale ich istota – pojęcie – już na zawsze istnieje, w Bogu jako niezmiennym. Bóg przyłożył istniejące w Jego umyśle nazwy do istniejących wówczas organizmów i pogrupował je tak, by Noe mógł uratować po parze z każdego zbioru. Słowem, z historii Noego dla wierzącego taksonoma wynika, że gatunki istnieją jako niezmienne pojęcia w umyśle Bożym. To stanowisko określimy mianem konceptualizmu.
W kwestii klasyfikacji biologicznej z pewnością kryje się wiele innych wartych poruszenia problemów filozoficznych, m.in. problem potocznej intuicji jako kryterium poznania: większość ludzi (nienaukowców) wciąż dzieli świat przyrody ożywionej na zwierzęta, rośliny i mikroorganizmy – i trudno ten podział po prostu zlekceważyć, jako z gruntu nieprawidłowy. (Przypomina się chociażby problem ukwiału, który powszechnie wciąż uznawany jest za roślinę – tymczasem w podręcznikach do pedagogiki umiejętność poprawnego odróżniania roślin od zwierząt zaliczana jest do fundamentalnych; należy ją nabyć przed szóstym rokiem życia). Inna kwestia: czy należy uwzględniać tradycję? A z drugiej strony, czy dostęp do informacji może być priorytetem w tworzeniu systemu – z jakiej racji? Czy taksonomia pozwala zrozumieć różnorodność biologiczną, czy też ją zubaża? Jeśli klasyfikujemy świat ożywiony, musi to wiązać się również z problemem granic życia. Ponadto czy kryteria zrozumienia świata i łatwego dostępu do informacji są kompatybilne? Aby mogły zgodnie współistnieć, konieczne jest, aby świat był nie tylko matematyzowalny (poznawalny, możliwy do uporządkowania przez poznający podmiot), ale wręcz matematyczny. Czy biologia dąży do nieosiągalnego ideału? Może ktoś podejmie któryś z tych problemów w kolejnej notce.
Opracowując, wykorzystałam:
  1. Fedorowicz Zygmunt, Zarys historii zoologii, Warszawa 1962.
  2. Margulis Lynn, Symbiotyczna planeta, Warszawa 2000.
  3. Mayr Ernst, To jest biologia, Warszawa 2002.
  4. Seńko Władysław, Jak rozumieć filozofię średniowieczną, Kęty 2001.
  5. Solomon–Berg–Martin–Villee, Biologia, Warszawa 1996.

08 October 2010

Gdzieś w okolicach Anzelma i dowodu ontologicznego

Wiem, że już kiedyś to wiedziałam, ale chwilowo znowu nie wiem. Zatem: dowód ontologiczny - fajna rzecz, prawda? Przypomnę - mamy to, ponad co nic większego nie można pomyśleć, a można pomyśleć coś większego od nieistniejącego, zatem Bóg istnieje (to najbardziej prymitywne i wulgarne streszczenie myśli Anzelma, jakie byłam w stanie sporządzić - i jestem z tego dumna :P). Ponieważ takie super-pojęcie i tak nam się w intelekcie nie mieści, stąd: tego, ponad co nic większego nie można pomyśleć, też zasadniczo nie można pomyśleć. Czyli: najlepsza rzecz, jaką możemy pomyśleć, a która nie jest Bogiem, też musi istnieć, bo jest to również to, ponad co nic większego nie można pomyśleć (bo tego większego nie można pomyśleć) - i stosujemy to samo rozumowanie, co na początku, z lepszym istniejącym niż nieistniejącym. A o tym właściwym tym, ponad co nic większego nie można pomyśleć, miałby pojęcie w zasadzie tylko Bóg - tylko on by wiedział, że istnieje i co to tak naprawdę oznacza. Zerknijmy teraz do umysłu głupiego z psalmu 13, czyli ateisty - on nie dysponuje pojęciem Boga, tylko co najwyżej nazwą. Wystarczająco dobre pojęcie Boga powoduje, że jego istnienie staje się niezaprzeczalną samooczywistością. W każdym razie, co się dzieje: najlepsza z rzeczy, które ateista sobie myśli, jest tym, ponad co nic większego nie może pomyśleć - czyli jest to np. choćby Gaunilonowa "wyspa szczęśliwa". I teraz jeśli pójdziemy ontologicznym nurtem intepretacji dowodu: to coś nie może nie istnieć, logicznym: ateista nie może myśleć o tym czymś jako nieistniejącym. Jeśli uznajemy, że nasze pojęcie Boga i tak nie jest właściwym pojęciem Boga - i do dowodu ontologicznego zadowalamy się tym, co mamy - w czym jest lepsza nasza skończoność od tej skończoności ateisty? W czym jest bliższa nieskończoności? Jeśli odczuwam pragnienie wody, to nie ugasi go ani dobra książka, ani jazda na rowerze. Odpowiedzią na pragnienie tego, co nieskończone (pragnienie w dowodzie jest czymś na kształt metody poznania Boga, jak mi się wydaje i o czym sobie właśnie piszę tekścik) może być zatem zarówno doskonała wyspa ateisty jak i to pojęcie Boga, którym dysponuje wierzący - równie nonsensowną odpowiedzią, oczywiście.
Inna sprawa: czy z Bogiem czasem nie jest właśnie tak, że można go poznawać niezależnie od tego, czy istnieje? Jeśli postulujemy Boga, bo to jest nam potrzebne do czegośtam - do domknięcia systemu, powiedzmy - to mówimy: jeśli istnieje to jest taki a taki. Z odwrotnej strony: pragnę nieskończoności, nie mogę zaspokoić jej tym i owym, i mówię: Nieskończony musi być czymś Innym - albo moje pragnienie jest najzwyczajniej niezaspokajalne. I tego się z Anzelmem i jemu podobnym pogodzić nie da.
Chyba bełkoczę nieco. Ale co tam. Jeszcze tylko jedna uwaga na marginesie, ugryzając dowód od tyłu (żeby nie rzec: Anzelma): Bóg jest tym, o czym nie można myśleć jako nieistniejącym. Teraz dokonuję przeglądu pojęć w poszukiwaniu takiego czegoś. No i oczywiście mam tylko jedno takie pojęcie: siebie (mnie, jaźń). Bynajmniej nie Boga (już nie wspomnę o osobowym Bogu religii, którego wszak miał Anzelm ostatecznie na myśli).

16 July 2010

kilka słów o kobiecości

1) Poczytuję sobie taki wywiadzik z "Wysokich obcasów.."*** i zastanowiło mnie jedno zdanie: "[Agnieszka Graff:] (...) gapienie się w dekolt jest częścią rozmowy. Ma sprowadzić kobietę na jej miejsce. Intelekt intelektem, ale jesteś ciałem do spożycia". I teraz prosta sprawa: dlaczego redukowanie kobiety do jej ciała jest uprzedmiotawianiem, a traktowanie jej jako "odcieleśniony umysł" (określenie A. Graff) jest ok? W zasadzie odbiór komplementu zależy od tego, kto się z czym utożsamia. A to kwestia gustu. Po co wartościować?


2) Cytuję: "(...) piszesz z oburzeniem, że członek komisji podszedł do ciebie i powiedział: 'Ale pani ślicznie wygląda, Agnieszko'. [Agnieszka Graff:] To był wyraz lekceważenia dla mnie jako odcieleśnionego umysłu. (...) w świecie patriarchalnego uniwersytetu myślą tak: 'Doktorat doktoratem, no ale ładnie wyglądasz (...)'". A gdyby tak się obrażać za komplementowanie kobiecej inteligencji? Bo to odwracanie uwagi od atrakcyjności, bądź co bądź. I uprzedmiotawianie kobiet - sprowadzanie ich jedynie do roli autorek tekstów/partnerek dyskusji. Nie każda musi sobie tego życzyć. W czym jest lepsze narzucanie takiego wzorca kobiecości od promowania tego kojarzonego z tzw. tradycyjnym modelem rodziny?


3) Jeśli każde wyjaśnienie ma swój kres, jeśli ostatecznie odwołujemy się do czegoś nieudowodnionego, jeśli uznanie prawdziwości zawsze na którymś etapie zawiera jako decydujący czynnik poczucie bycia przekonanym - to dlaczego atrakcyjność fizyczna nie miałaby stanowić jednego z argumentów? Nawet podczas najbardziej "intelektualnej" (?!) rozmowy nie jesteśmy mózgami w naczyniu. Liczy się dobór słów, ton głosu, gestykulacja, mimika itd.


4) Jednak z drugiej strony mamy zakorzeniony w języku: "męski umysł" (jako rzekomy komplement dla kobiety), "myśleć jak baba" (albo prowadzić), "śliczny jak dziewczynka" itd. Postulat traktowania rozmówczyni jako "odcieleśnionego umysłu" zapewne jest w dużej mierze jakąś reakcją na to i przeciwwagą.


(Ponumerowałam, bo nie chciało mi się porządkować myśli w tradycyjny sposób).




PS Blog ledwo wystartował, a już się nikomu nie chce pisać? :P

11 June 2010

Problem moralnej odpowiedzialności za gwałt

Ciekawa rzecz, że to, co miało się stać przestrzenią swobodnego wyrażania niedoprecyzowanych myśli (może zostało to ujęte inaczej, ale bądźmy szczerzy – myśli doprecyzowane spisuje się i publikuje, a nie rzuca na bloga) jak dotychczas było od tego jak najdalsze – nie zauważyłam żadnych głupich idei (ja np. ostatnio odkryłam kantowski charakter dowodu ontologicznego Anzelma) czy kontrowersyjnych tez (legalizacja twardych narkotyków, penalizacja zabijania komarów i prawo wyborcze dla szympansów; podpisuję się pod dwoma z tych trzech, którymi – nie powiem :P). Dzisiejsza notka obniży nieco dotychczasowe loty – poruszony zostanie problem z etyki seksualnej. Właściwe sformułowanie zagadnienia powinno brzmieć: „Problem moralnej odpowiedzialności za gwałt mężczyzny na kobiecie” – tylko ten aspekt zagadnienia będzie mnie tutaj interesował. Gwałty popełniane przez kobiety są zjawiskiem marginalnym, które można pominąć (1000:1), lub przynajmniej minimalnie odnotowywanym – z różnych przyczyn; natomiast rzeczywiście nie podejmuję tutaj w ogóle kwestii mężczyzn gwałcących innych mężczyzn, wydaje się, że bez szkody dla całości rozumowania.


Pomysł na marcowy referat pojawił się na długo przed konferencją, nim jeszcze zdążyłam się zapoznać z literaturą na ten temat. Mianowicie jechałam pewnego dnia autobusem – komunikacją miejską – gdzie kilku młodych chłopców (najstarszy mógł mieć może 16 lat) opowiadało historię mężczyzny, który podczas sprzeczki ze swoją kobietą złamał jej nos. Razem udali się na pogotowie, a gdy sanitariusze wyszli z sali, po powrocie zastali parę w sytuacji erotycznej – kobieta, z tym świeżo złamanym nosem, wykonywała swojemu oprawcy fellatio. Ile w tym było bajki, ile prawdy, to nie ma w tym momencie znaczenia. Faktem jest, że chłopcy opowiadali tę historię w charakterze zabawnej anegdotki, z niekłamanym podziwem; a cały autobus przysłuchiwał się i – milczał. Nikt nie zareagował. Dlaczego nie protestowały kobiety, nietrudno się domyślić – jakie są powody tego, że żadna z nich (łącznie ze mną) nie przeciwstawiła się grupie w pełni rozwiniętych fizycznie nastolatków, którzy otwarcie pochwalali przemoc – zwłaszcza tę seksualną – wobec kobiet. Co jednak z obecnymi na miejscu wydarzenia mężczyznami? Czego oni się obawiali i dlaczego nie zareagowali? To oczywiście tylko jedna z wielu podobnych sytuacji, których każdy z nas bywał świadkiem. Przytaczam ją na wstępie nie bez powodu – tekst, który stanowi punkt wyjścia niniejszych rozważań, jest napisany przez autorów zamieszkałych w USA i na badaniach tamtejszego społeczeństwa oparty (atoli nie ulega wątpliwości, że problem przemocy seksualnej nie jest obcy naszemu społeczeństwu). Tytuł artykułu autorstwa Larry’ego Maya i Roberta Strikwerda brzmi: „Mężczyźni w grupach. Zbiorowa odpowiedzialność za gwałt”. Jeden z autorów wspomina, że gdy był nastolatkiem, w jego grupie rówieśniczej nieustannie rozmawiano o seksie. Odczuwano lęk przed kobiecą seksualnością, rekompensowany przechwałkami na temat rzekomych podbojów i wykrzykiwaniem propozycji seksualnych do przypadkowych kobiet na ulicy. Z biegiem czasu rozmowy coraz częściej schodziły na temat wymuszanego seksu grupowego – a więc zbiorowego gwałtu. Dopiero w dorosłym wieku przypomnienie sobie owych wydarzeń skłoniło autora do refleksji nad współodpowiedzialnością za gwałty popełniane przez innych mężczyzn – np. za domniemane czyny jego dawnych kolegów. Rzecz jasna nie wszyscy chłopcy w wieku dojrzewania fantazjują na temat wymuszanego seksu grupowego (a przynajmniej należy mieć taką nadzieję) – za to istotna jest tu sugestia możliwości ponoszenia częściowej lub całkowitej odpowiedzialności za cudze przestępstwa seksualne. Raz postawiona, rodzi dalsze pytania. Skoro możliwe, że nie tylko gwałciciel jest odpowiedzialny, to czy jego wina umniejsza się w wyniku współodpowiedzialności innych osób? Czy gwałt wojenny może podpadać pod kategorię zbrodni wojennej? Albo czy kobiety – nie te gwałcone, ale po prostu uczestniczki kultury – również mogą być odpowiedzialne za popełniane gwałty…? (Np. promując stereotyp dziewczynki-ofiary, która nawet nie umie matematyki). To tylko kilka przykładowych z rodzących się problemów, wciąż otwartych.


Ogólna teza artykułu, do którego się odwołuję, brzmi: jeśli w obrębie danej społeczności mężczyźni przyczyniają się do rozpowszechniania gwałtu, to są za niego współodpowiedzialni. Twierdzenie wydawałoby się trywialne, ale jego naturalne konsekwencje budzą spore kontrowersje. Chociażby: czy ze względu na ową współodpowiedzialność za przestępstwo seksualne wszyscy mężczyźni powinni ponosić prawne konsekwencje czynów gwałcicieli? I jeszcze jedno: czy samo milczenie w tej sprawie, np. zaniechanie wystosowania odpowiednich wskazówek wobec dzieci dorastających w ramach pewnej kultury gwałtu – czy to już wystarczy do uznania owej winy? Autorzy twierdzą, że nie tylko czynne wspieranie pozytywnego wizerunku gwałciciela czyni współodpowiedzialnym – każdy mężczyzna żyjący w określonej społeczności winien czynnie przeciwstawić się promowaniu pewnych modeli przemocy seksualnej. Gwałt jest zbrodnią uderzającą w ogół kobiet w danej społeczności [bo wszystkie kobiety nie mogą czuć się bezpiecznie] popełnianą przez mężczyzn jako grupę – tak brzmi właściwa myśl owych filozofów. Pytanie, na ile można ją odnieść do innych przestępstw, wychodzi poza zakres niniejszych rozważań. Teraz nastąpi krótkie streszczenie argumentacji Roberta Strikwerda i Larry’ego Maya. W dalszej części pracy przejdę do przedstawienia wybranych zarzutów wobec tezy o współodpowiedzialności wszystkich mężczyzn za popełniane gwałty. Na koniec spróbuję przedstawić alternatywne, poniekąd kompromisowe rozwiązanie problemu.


Podstawowe pytanie brzmi: kiedy moglibyśmy powiedzieć, że odpowiedzialny jest tylko gwałciciel? Wydaje się, że wówczas, gdy jego zachowanie byłoby niezależne od uwarunkowań społecznych. Moglibyśmy nie tyle udowodnić, co raczej poprzeć tę tezę, wskazując na jakieś radykalnie złe skłonności; na odmienność, demoniczność gwałciciela; gdybyśmy mogli wskazać, że bodźce stymulujące dorosłych mężczyzn do popełniania gwałtów nie mają istotnego wpływu na podejmowane przez nich decyzje lub – także na gruncie nauk empirycznych – wykazując, że wszyscy gwałciciele to urodzeni psychopaci (Knight (1997) zauważył, że wszystkich gwałcicieli cechują: promiskuityzm, wrogie męskie zachowania oraz zdystansowana emocjonalnie osobowość drapieżcy – to tzw. osobowość typowa dla psychopaty). Badania nad zdrowiem psychicznym gwałcicieli jedynie marginalnie zajmują uwagę autorów artykułu – skupiają się oni na negatywnej ocenie mężczyzn, którzy „przymykają oko” na niewłaściwe zachowania seksualne osób płci męskiej w stosunku do kobiet. Sugerują, że mężczyźni są bardziej skłonni do gwałtu, gdy znajdują się w grupie (przykłady gwałtów wojennych). Ponadto mężczyzn ośmiela do gwałtu proces ich socjalizacji jako mężczyzn – gdy kształtuje się negatywne postawy wobec kobiet. Autorzy sugerują, jakoby nawet owe gwałty wojenne, poprzez te popełniane w parkach, klubach, na randkach i w łożach małżeńskich – jakoby wszystkie miały swoje źródło jeszcze w dzieciństwie; choć wybryki dziewcząt były rzadziej karane, to jednak winę chłopców – którzy ponosili konsekwencje swoich czynów – łatwiej wybaczano i kwitowano krótkim: „boys will always be boys”. Chłopców w ten sposób uczy się, że łamanie konwenansów jest w porządku i niemalże się tego po nich oczekuje (przykłady wyśmiewania – nawet przez rodziców – „za grzecznych” chłopców, „maminsynków”, „mazgajów” itd.). Inna znana wszystkim sytuacja: dziewczynkom kupuje się zabawkowe pralki i kuchenki z plastiku, chłopcom np. lalki-wojowników, sugerujące wzorzec męskości pełnej przemocy.


Na naszym, polskim gruncie warto przypomnieć sprawę 14-letniej Ani z Gdańska, obezwładnionej przez pięciu kolegów. W obecności dzieci, w klasie szkolnej, została rozebrana, a następnie zasymulowano jej zgwałcenie – w wyniku tych przeżyć dziewczynka powiesiła się. Tymczasem rodzice nastoletnich dręczycieli, miast jednoznacznie potępić zachowanie swoich synów, próbowali ich usprawiedliwiać, m.in. nazywając całe zajście „dziecinnym żartem” tudzież sugerując, że incydent został sprowokowany przez ofiarę. Z wypowiedzi uczniów: „Kolesie chcieli się popisać przed pozostałymi. To niezła beka tak obmacać dziewczynę. (…) Wszyscy się nabijali, nikt nie sądził, że laska tego nie wytrzyma” (źródło: GW).


Wracając do głównego toku naszych rozważań, zastanówmy się: czy gwałt może być tylko biologiczną odpowiedzią na bodziec, co zwalniałoby z winy gwałciciela? Niektórzy twierdzą, że ponieważ możliwe skutki współżycia są o wiele poważniejsze dla kobiety (9 miesięcy ciąży wobec niewielkiego wysiłku energetycznego partnera), stąd mężczyźni ewolucyjnie przystosowani są do przemocy, by móc uzyskać „szybki dostęp do kobiety” – w końcu swoje geny przekażą najsilniejsi. W odpowiedzi wskazuje się na marginalną ilość mężczyzn stosujących przemoc seksualną wobec kobiet w stosunku do mężczyzn w ogóle, a także na społeczeństwa zupełnie od gwałtu wolne (a więc nie jest to proste uwarunkowanie biologiczne – nawet jeśli jest faktem, to można nad nim zapanować). Wyraźnie jest tu założenie, jakoby gwałciciel był – potocznie mówiąc – normalny, gwałcicielem mógł zostać dowolny osobnik płci męskiej. Gdy May i Strikwerda piszą, że wszak ostatecznie nie każdy mężczyzna jest gwałcicielem, odpierają jedynie powszechność ewolucyjnych uwarunkowań osób płci męskiej do agresji i przemocy wobec kobiet. Nie rozważają natomiast możliwości, jakoby gwałcicielami byli jedynie psychopaci niezdolni do postawienia veta swym popędom (pragnieniom) – a więc faktycznie wolni od odpowiedzialności, mimo wewnętrznego zła samego czynu. Owi filozofowie odrzucają tę możliwość, powołując się na fakt gwałtów wojennych – sytuacji, kiedy gwałt staje się zjawiskiem powszechnym i nie uzależnionym np. od statusu społecznego, zdrowia psychicznego, wieku gwałciciela – jedynym działającym czynnikiem staje się negatywny obraz męskości, spotęgowany przez wydarzenia wojenne. Autorzy opierają się na danych zgromadzonych na temat gwałtów na bośniackich muzułmankach w czasie wojny na terenach byłej Jugosławii. Prócz wymienionych, odrzucanych przez Larry’ego Maya i Roberta Strikwerda możliwości, pozostaje opcja, jakoby odpowiedzialne były kobiety – ofiary. Nie chce mi się o tym pisać, jeśli ktoś bierze na poważnie taką opcję, zapraszam do komentowania :).


Zdaniem filozofów, mężczyźni ponoszą zbiorową dystrybutywną odpowiedzialność za gwałt jako grupa, której członkowie mają wiele wspólnych cech, tworząc tak zwaną „kulturę męską”, którą niemal utożsamia się z „kulturą gwałtu” (to drugie pojęcie jest węższe). Dystrybutywną, bo mężczyźni są grupą zbyt amorficzną, by móc działać jako zorganizowana instytucja; niektóre feministki próbują mówić o „patriarchacie”. Z niedystrybutywną mamy do czynienia np. w przypadku armii serbskiej, w sposób systematyczny i zorganizowany w ramach działań wojennych przeprowadzająca akcję gwałcenia muzułmańskich kobiet. „Kultura męska” to zespół norm, postaw i zachowań właściwych mężczyznom, przyswajany w toku socjalizacji. Nawet niedobrowolne uczestnictwo w „kulturze gwałtu” nakłada na mężczyzn odpowiedzialność, która pociąga za sobą bądź winę, bądź zobowiązanie do czynnego przeciwdziałania negatywnym wzorcom męskości. Nie robią tego, gdyż czerpią korzyści z podtrzymywania obecnej sytuacji: kobiety są zmuszone do poczucia zależności od mężczyzn – obrońców przed gwałcicielami. A więc wychodzimy tutaj z przesłanki tylko pozornie empirycznej, o funkcjonowaniu i odpowiedzialności twórców tzw. kultury gwałtu – i myślę, że właśnie nad tym pojęciem należałoby się pochylić w krytyce stanowiska.


Najprostszy wysuwany zarzut brzmi: czy w innych kulturach tudzież w okresie przed wykształceniem się kultury zbliżonej do naszej – kultury zachodniej – gwałty nie występowały? Sięgamy do Księgi Rodzaju i już mamy córki Lota gwałcące swojego ojca, który uprzednio chciał wydać je na zbiorowy gwałt rozochoconych Sodomitów, którzy jednak woleliby zgwałcić goszczących u Lota aniołów – te wszystkie popędy nie mogły mieć źródeł we współcześnie rozumianych negatywnych wzorcach społecznych. A więc jest niemal pełen zestaw: 1. gwałt mężczyzny na mężczyźnie, 2. mężczyzny na kobiecie, 3. kobiety na mężczyźnie – i kazirodztwo gratis (żałuję, lecz córki Lota nie gwałciły się nawzajem – wówczas byłby komplet). Ale mało tego, ze zjawiskiem gwałtu spotykamy się także wśród zwierząt. Ja dotarłam do dwóch przykładów: małp człekokształtnych (rezusów i bodaj szympansów) i – uwaga – zdarzają się ponoć gwałty wśród morsów. „Kultura gwałtu” wśród rezusów i negatywne wzorce socjalizacyjne agresywnych morsów…? Brzmi mało wiarygodnie. (Tyle tylko, że żeby mówić o gwałtach u zwierząt, trzeba by domniemywać wolę seksu, a nie tylko instynkt).


Skoro jednak gwałt nie jest wykwitem danej kultury, owocem procesu socjalizacji, jak wytłumaczyć współcześnie fakt istnienia społeczeństw od tego problemu wolnych? W odpowiedzi można np. odwołać się do niewystarczającej znajomości mechanizmów nimi rządzących – brak gwałtów może wynikać np. z nieadekwatnie surowej i zawsze egzekwowanej kary, której perspektywa stłumiła popęd u skłonnych do gwałtu w innych warunkach jednostek. Ponadto warto zwrócić uwagę na inną rzucającą się w oczy niedoskonałość chwytliwej argumentacji przemawiającej za „normalnością” gwałciciela – przedstawiciela kultury. Podawałam za Robertem Strikwerda i Mayem przykład gwałtów w Bośni – tymczasem gwałty popełniane w czasie wojen odbywają się przede wszystkim na kobietach należących do wrogiego narodu – są aktem przemocy, mającej na celu zaatakowanie pewnej grupy społecznej: mężczyzn i kobiety po równi. Gwałcąc kobiety, poniżają ich mężczyzn (żywych lub nie). Trudno wnioskować o normalności gwałciciela na podstawie sytuacji znajdującej się daleko poza granicami normy – wojna jest czasem, gdy zarówno mężczyźni, jak i kobiety niejednokrotnie pozbywają się nabytych w procesie socjalizacji barier, uniemożliwiających dokonywanie aktów przemocy.


Z drugiej jednak strony, nie możemy uznać gwałtu za prosty akt przemocy, jak głosi tzw. feministyczna teoria gwałtu. Niektóre badaczki ze środowisk feministycznych dowodzą, że motywem gwałtu nie jest pociąg seksualny, lecz potrzeba dominacji nad ofiarą, udowodnienia, że się ma nad nią władzę, i poniżenia jej (Brownmiller). Natomiast niewątpliwie gwałt jest zawsze aktem przemocy z punktu widzenia ofiary, a nie – aktem seksualnym. Istotne jest, że dane na temat gwałtów i innych aktów przemocy drastycznie się różnią. Przykładowo podczas gdy morderstwa spotykają kobiety z grupy wiekowej 30-55 lat, gwałty dokonywane są głównie na tych w wieku reprodukcyjnym – w wieku od 20 do 30 lat, osoby po pięćdziesiątce stanowią mniej niż 5%. Na marginesie: u większości gwałcicieli czynnikiem warunkującym pobudzenie jest bodziec seksualny, nie sam akt przemocy. Pozostali prawdopodobnie należą do sadystów seksualnych.


„Pozdrówcie swojego prezydenta! Dziesięć kobiet zgwałcił. Wszyscy mu zazdrościmy! Nigdy bym się tego po nim nie spodziewał. Okazał się takim silnym mężczyzną” – to słowa Władimira Putina, wypowiedziane podczas spotkania z premierem Izraela (Ehudem Olmertem), na temat prezydenta Izraela – Mosze Kacawa – oskarżonego o molestowanie seksualne 8 podwładnych i gwałt na 2 kolejnych (za: GW, 20.10.2006). Zgromadzeni przyjęli „dowcip” śmiechem. Jeszcze jeden przykład specyficznego poczucia humoru: grupa studentów Uniwersytetu Cornella opublikowała w Internecie „Top 75 reasons why women (bitches) should not have freedom of speech”. Jeden z powodów brzmiał: „If she can't speak, she can't cry rape”. Jeszcze żarty czy już promowanie przemocy seksualnej…?


Jeśli nawet nie wszyscy mężczyźni odpowiedzialni są za czyny popełniane bezpośrednio przez gwałcicieli, to jednak wielu mężczyzn może być współwinnych wspierania przemocy seksualnej, choćby w sposób bierny – są współodpowiedzialni za czyny popełniane przez mówiących o gwałcie, czynnie lub milcząco popierając ideę przemocy wobec kobiet – jeśli nawet już nie samą przemoc. Gdyby Strikwerda z Mayem ostatecznie udowodnili – póki co, jak się wydaje, wątpliwą – grupową odpowiedzialność mężczyzn za popełniane gwałty, wówczas mężczyźni byliby zobowiązani do czynnego przeciwdziałania przemocy seksualnej. Jeśli jednak samo mówienie w sposób budzący zalążki nienawiści o kobietach – obiektach seksualnych – uzna się za złe nawet wtedy, gdy samych aktów przemocy nie wywołuje, wówczas odpowiadanie milczeniem tudzież śmianie się z promujących stereotypy dowcipów również jest złe. Winy mężczyzn nie zmyłaby w takim razie nawet sytuacja, gdy częstotliwość gwałtów spadłaby do zera. Owe zdania warunkowe w żadnym razie nie wskazują faktycznego winnego, a jedynie próbują rozjaśnić pewne zależności. Tym okrągłym zdaniem skończyć mogłam referat, ale trzeba być ślepym, żeby nie zauważyć, że owszem – wskazują :P. P.S. Ach, i zrezygnowałam z tego "anonimowego" Z.S., bo to jednak - jak się okazało - bezcelowe było ;)

11 May 2010

kilka uwag nt Poppera i indukcji

Chciałabym rzucić szkic problemu, który poruszyliśmy na jednym ze spotkań Sekcji. Będzie to krótkie zarysowanie konturów zagadnienia, z pewnością pozostawiające wiele do doprecyzowania. Zakładam, że każdy wie, kto to był Popper :), jak rozwiązał problem indukcji, co to jest – z grubsza rzecz biorąc – falsyfikacja i koroboracja. Jeśli nie, to cóż – guglowanie nie boli :).

Popper właściwie całe życie zmieniał poglądy metodologiczne – a przynajmniej odkąd je sformułował. Nie zmieniało się natomiast negatywne rozstrzygnięcie problemu indukcji. Jeszcze w LON można znaleźć fragmenty, w których pisał, że teorie naukowe nie są ani prawdziwe, ani fałszywe (chodzi o ich obiektywną cechę, bo poglądu, że prawdziwości nie możemy stwierdzić, również nie zmieniał). Poszukiwanie prawdy miało stanowić jedynie psychologiczny motyw działania poszczególnych uczonych – taka prywatna nadzieja. Pisał tak dlatego, że w tych 30. Latach – pracując nad LON – wiedział, że z klasycznym (korespondencyjnym) pojęciem prawdy wiążą się poważne trudności. Natomiast po napisaniu, a przed wydaniem, w roku 1934 spotkał w Pradze Tarskiego, który przywrócił mu wiarę w tę koncepcję. W późniejszych dziełach Popper pozwolił sobie pisać już bez krygowania się, że wiedza prawdziwa to ostateczny cel nauki (a nie samego naukowca). Tu już mamy pierwszy problem: co miał na myśli, pisząc od początku o fałszywości teorii, jak nie klasyczną koncepcję, której braki nie pozwalały mu pisać o prawdziwości? Ale to mało ważne, z oczywistych względów.

Przechodząc do rzeczy, wg Poppera prawda jest z założenia nieosiągalna w nauce, lecz konieczna jako idea regulatywna – do rozwoju nauki. Tu już wyłania się pytanie: czy to postulat jedynie moralny, czy metodologiczny? Celem nauki jest poszukiwanie teorii prawdzie najbliższej. I tu się właśnie pojawia kwestia kryterium wyboru hipotez. Lepsza teoria, nim zostanie poddana surowym testom, musi cechować się „potencjalną postępowością”; i to punkt wyjścia dla koroboracji. Popper teorię skoroborowaną uznaje za lepszą, a więc – bliższą prawdy, co określa mianem prawdoupodobnienia (w odróżnieniu od prawdopodobieństwa).

Dlaczego, na jakiej zasadzie wiążemy ze sobą te dwa pojęcia? Dlaczego uznajemy teorię skoroborowaną za lepszą? Lepsza teoria to ta, co do której mamy nadzieje, że lepiej będzie sprawować się w przyszłych testach – tę nadzieję oczywiście możemy cały czas uznawać za nieuprawnioną czy nieudowodnioną, bez określonego prawdopodobieństwa, ale jest ona zupełnie oczywistą konsekwencją. Gdzie mamy wnioskowanie z przeszłości o przyszłości na podstawie powtarzających się przypadków? W indukcjonizmie.

Czyli mamy dwa etapy. Bierzemy teorię, która nam się np. przyśniła, i usilnie, krytycznie sprawdzamy – to jest ok, to jest owa racjonalność krytyczna, postulat moralny, nie ma się czego przyczepić. I etap drugi – stwierdzamy, że teoria przetrzymała ileś surowych testów, a więc jest warta przyjęcia, a nadzieja uznania ją za podobną do prawdy – uzasadniona. I to jest właśnie moment, który uznawany jest za „indukcjonizm w przebraniu”, bo koroboracja nigdy przecież nie jest zupełna.

Z prawdoupodobnieniem wpadamy w indukcjonizm, bez niego – np. w instrumentalizm. Czy nie ma innego wyjścia? Czy raport z rzetelnej krytycznej dyskusji o hipotezie określa jedynie stopień racjonalności wiary naukowca w nią?

Natomiast jeszcze o problemie wnioskowania z przeszłości o przyszłości. Popper pytanie, czy przeszłość będzie podobna do przyszłości, potrafił zbyć jednym zdaniem: „po części tak, po części nie” – dowodzącym raczej, że chwilowo niewiele pamiętał, o co w problemie chodziło. Innym razem pisał o trywialności założenia niezmiennych praw natury po stronie świata, czyli o „jednolitości natury” – jak to nazywał, o trywialności założenia istnienia pewnych abstrakcyjnych związków, w momencie, gdy nie wiemy, co to za związki. Przede wszystkim ta stabilność świata to klasyczna teza metafizyczna, tzn. nie można wyobrazić sobie przypadku, który by ją falsyfikował, a równocześnie jest sensowna, bo jest krytykowalna, próbuje mówić coś o świecie i przydaje się nauce. To „konieczna nadzieja [która] nie jest wiedzą obiektywną” – tak pisał. Wiemy, że Popper uważał, że indukcja nie istnieje. Jeden z zarzutów brzmi: jak w takim razie obronić poprawność rozumowań dedukcyjnych, jeśli nie przez indukcję? I Popper modele dedukcyjnego myślenia również uznaje za hipotezy. Pisze, że dedukcję uznajemy za poprawną, jeśli nie istnieje dla niej kontrprzykład, a mamy to sprawdzać „obiektywnie i krytycznie” – czyli znowu postulat moralny.

Można powiedzieć w obronie prawdoupodobnienia: Popper nie chce, by uzasadniać teorię, a jedynie sam akt preferencji, tylko że to jest najzupełniej oczywiste i niczego nie rozwiązuje. To samo można by powiedzieć w przypadku metody indukcyjnej – że to jeszcze nie mówi o teorii, a o tym, dlaczego ją wybieramy. Jesteśmy w punkcie wyjścia. Popper pisze np., że teorię uznaną za prawdoupodobnioną przyjmujemy w działaniu praktycznym (czyli takim, które oczekuje czegoś od świata w przyszłości ze względu na przeszłe testy) nawet nie ze względu na naszą wiarę w jej prawdziwość, a dlatego, że nie mamy nic lepszego – bliższego prawdy. Nie wiem, jak mógł uważać, że to cokolwiek wyjaśnia – to nawet nie błędne koło, a to samo przez to samo.

Ja na tym skończę, przypomnę tylko kilka problemów. Najprostszy brzmi: 1. Dlaczego należy przyjąć lepiej sprawdzone hipotezy? 2. Czy koroboracja jest jedynie indukcyjnym potwierdzaniem teorii przez wielokrotne, przeszłe, nieudane próby obalenia? 3. Czy to jest jeszcze metodologia, czy tylko postulaty moralne?

(Opracowując temat korzystałam z Chmielewskiego „Filozofii Poppera…”, z Sadego, no i oczywiście parę razy zajrzałam do samego Poppera ;) – głównie chodzi o „Wiedzę obiektywną”, „Logikę odkrycia naukowego” oraz „Nieustanne poszukiwania”).