Wiem, że już kiedyś to wiedziałam, ale chwilowo znowu nie wiem. Zatem: dowód ontologiczny - fajna rzecz, prawda? Przypomnę - mamy to, ponad co nic większego nie można pomyśleć, a można pomyśleć coś większego od nieistniejącego, zatem Bóg istnieje (to najbardziej prymitywne i wulgarne streszczenie myśli Anzelma, jakie byłam w stanie sporządzić - i jestem z tego dumna :P). Ponieważ takie super-pojęcie i tak nam się w intelekcie nie mieści, stąd: tego, ponad co nic większego nie można pomyśleć, też zasadniczo nie można pomyśleć. Czyli: najlepsza rzecz, jaką możemy pomyśleć, a która nie jest Bogiem, też musi istnieć, bo jest to również to, ponad co nic większego nie można pomyśleć (bo tego większego nie można pomyśleć) - i stosujemy to samo rozumowanie, co na początku, z lepszym istniejącym niż nieistniejącym. A o tym właściwym tym, ponad co nic większego nie można pomyśleć, miałby pojęcie w zasadzie tylko Bóg - tylko on by wiedział, że istnieje i co to tak naprawdę oznacza. Zerknijmy teraz do umysłu głupiego z psalmu 13, czyli ateisty - on nie dysponuje pojęciem Boga, tylko co najwyżej nazwą. Wystarczająco dobre pojęcie Boga powoduje, że jego istnienie staje się niezaprzeczalną samooczywistością. W każdym razie, co się dzieje: najlepsza z rzeczy, które ateista sobie myśli, jest tym, ponad co nic większego nie może pomyśleć - czyli jest to np. choćby Gaunilonowa "wyspa szczęśliwa". I teraz jeśli pójdziemy ontologicznym nurtem intepretacji dowodu: to coś nie może nie istnieć, logicznym: ateista nie może myśleć o tym czymś jako nieistniejącym. Jeśli uznajemy, że nasze pojęcie Boga i tak nie jest właściwym pojęciem Boga - i do dowodu ontologicznego zadowalamy się tym, co mamy - w czym jest lepsza nasza skończoność od tej skończoności ateisty? W czym jest bliższa nieskończoności? Jeśli odczuwam pragnienie wody, to nie ugasi go ani dobra książka, ani jazda na rowerze. Odpowiedzią na pragnienie tego, co nieskończone (pragnienie w dowodzie jest czymś na kształt metody poznania Boga, jak mi się wydaje i o czym sobie właśnie piszę tekścik) może być zatem zarówno doskonała wyspa ateisty jak i to pojęcie Boga, którym dysponuje wierzący - równie nonsensowną odpowiedzią, oczywiście.
Inna sprawa: czy z Bogiem czasem nie jest właśnie tak, że można go poznawać niezależnie od tego, czy istnieje? Jeśli postulujemy Boga, bo to jest nam potrzebne do czegośtam - do domknięcia systemu, powiedzmy - to mówimy: jeśli istnieje to jest taki a taki. Z odwrotnej strony: pragnę nieskończoności, nie mogę zaspokoić jej tym i owym, i mówię: Nieskończony musi być czymś Innym - albo moje pragnienie jest najzwyczajniej niezaspokajalne. I tego się z Anzelmem i jemu podobnym pogodzić nie da.
Chyba bełkoczę nieco. Ale co tam. Jeszcze tylko jedna uwaga na marginesie, ugryzając dowód od tyłu (żeby nie rzec: Anzelma): Bóg jest tym, o czym nie można myśleć jako nieistniejącym. Teraz dokonuję przeglądu pojęć w poszukiwaniu takiego czegoś. No i oczywiście mam tylko jedno takie pojęcie: siebie (mnie, jaźń). Bynajmniej nie Boga (już nie wspomnę o osobowym Bogu religii, którego wszak miał Anzelm ostatecznie na myśli).
No comments:
Post a Comment