„Dying is not a crime”
Jack Kevorkian
Czasem mam wrażenie, że piszę o rzeczach tak jasnych i zwyczajnych, iż popełniam swoisty plagiat w stosunku do opinii społecznej czy też większości członków społeczeństwa (sapiens z definicji). Istnieje różnica. A jednak jest wiele kwestii i dylematów, które mimo zainteresowania i ciągłych debat, nie zostają rozwiązane. Jedną z nich, bardziej stabuizowaną, niż aborcja czy legalizacja narkotyków razem wzięte, jest eutanazja.
Problem jest nad wyraz złożony i już samo myślenie o nim powoduje ucisk w żołądku, szczególnie dla tych, dla których życie et sacrum. Dla mnie. Przez długi czas nie byłam w stanie pojąć, jak ktoś może chcieć się zabić. Do dziś zresztą myśli te mnie nie opuszczają. Nie byłam w stanie myśleć o lekarzach dokonujących eutanazji inaczej, jak o bezwzględnych i zimnych bożkach, którzy szafują ludzkim tętnem i oddechem. Dziś już tak nie twierdzę.
Jeśli popatrzymy na ludzi pragnących eutanazji przez pryzmat korzyści i strat, to możemy podzielić poszczególne płaszczyzny na dwie grupy. Osoby cierpiące, nieuleczalnie chore, umierające, które chcą dokonać eutanazji przynoszą korzyści z punktu widzenia choćby ekonomii, biologii, filozofii, straty zaś z punktu widzenia religii, medycyny etc. Schemat fajny, trochę nieludzki, ale czy regulacje, dogmaty, założenia ex cathedra zawsze stoją po stronie człowieka?
Jak bardzo człowiek chce tego, czego chce? Jak bardzo można ufać drugiemu, że wie, co robi, nawet jeśli wielokrotnie sprawdzono, iż jest świadomy i umysłowo zdrowy? Czy jako lekarz, będę sobie w stanie wybaczyć, spać spokojnie z myślą, ze wstrzyknąłem pacjentowi truciznę?