08 October 2010

Gdzieś w okolicach Anzelma i dowodu ontologicznego

Wiem, że już kiedyś to wiedziałam, ale chwilowo znowu nie wiem. Zatem: dowód ontologiczny - fajna rzecz, prawda? Przypomnę - mamy to, ponad co nic większego nie można pomyśleć, a można pomyśleć coś większego od nieistniejącego, zatem Bóg istnieje (to najbardziej prymitywne i wulgarne streszczenie myśli Anzelma, jakie byłam w stanie sporządzić - i jestem z tego dumna :P). Ponieważ takie super-pojęcie i tak nam się w intelekcie nie mieści, stąd: tego, ponad co nic większego nie można pomyśleć, też zasadniczo nie można pomyśleć. Czyli: najlepsza rzecz, jaką możemy pomyśleć, a która nie jest Bogiem, też musi istnieć, bo jest to również to, ponad co nic większego nie można pomyśleć (bo tego większego nie można pomyśleć) - i stosujemy to samo rozumowanie, co na początku, z lepszym istniejącym niż nieistniejącym. A o tym właściwym tym, ponad co nic większego nie można pomyśleć, miałby pojęcie w zasadzie tylko Bóg - tylko on by wiedział, że istnieje i co to tak naprawdę oznacza. Zerknijmy teraz do umysłu głupiego z psalmu 13, czyli ateisty - on nie dysponuje pojęciem Boga, tylko co najwyżej nazwą. Wystarczająco dobre pojęcie Boga powoduje, że jego istnienie staje się niezaprzeczalną samooczywistością. W każdym razie, co się dzieje: najlepsza z rzeczy, które ateista sobie myśli, jest tym, ponad co nic większego nie może pomyśleć - czyli jest to np. choćby Gaunilonowa "wyspa szczęśliwa". I teraz jeśli pójdziemy ontologicznym nurtem intepretacji dowodu: to coś nie może nie istnieć, logicznym: ateista nie może myśleć o tym czymś jako nieistniejącym. Jeśli uznajemy, że nasze pojęcie Boga i tak nie jest właściwym pojęciem Boga - i do dowodu ontologicznego zadowalamy się tym, co mamy - w czym jest lepsza nasza skończoność od tej skończoności ateisty? W czym jest bliższa nieskończoności? Jeśli odczuwam pragnienie wody, to nie ugasi go ani dobra książka, ani jazda na rowerze. Odpowiedzią na pragnienie tego, co nieskończone (pragnienie w dowodzie jest czymś na kształt metody poznania Boga, jak mi się wydaje i o czym sobie właśnie piszę tekścik) może być zatem zarówno doskonała wyspa ateisty jak i to pojęcie Boga, którym dysponuje wierzący - równie nonsensowną odpowiedzią, oczywiście.
Inna sprawa: czy z Bogiem czasem nie jest właśnie tak, że można go poznawać niezależnie od tego, czy istnieje? Jeśli postulujemy Boga, bo to jest nam potrzebne do czegośtam - do domknięcia systemu, powiedzmy - to mówimy: jeśli istnieje to jest taki a taki. Z odwrotnej strony: pragnę nieskończoności, nie mogę zaspokoić jej tym i owym, i mówię: Nieskończony musi być czymś Innym - albo moje pragnienie jest najzwyczajniej niezaspokajalne. I tego się z Anzelmem i jemu podobnym pogodzić nie da.
Chyba bełkoczę nieco. Ale co tam. Jeszcze tylko jedna uwaga na marginesie, ugryzając dowód od tyłu (żeby nie rzec: Anzelma): Bóg jest tym, o czym nie można myśleć jako nieistniejącym. Teraz dokonuję przeglądu pojęć w poszukiwaniu takiego czegoś. No i oczywiście mam tylko jedno takie pojęcie: siebie (mnie, jaźń). Bynajmniej nie Boga (już nie wspomnę o osobowym Bogu religii, którego wszak miał Anzelm ostatecznie na myśli).

06 October 2010

Pytanie o "walkę z dopalaczami"

Zaczęło się bodaj w Częstochowie kilka tygodni temu, gdy okazało się, że lekarze jednego ze szpitalnych oddziałów ratunkowych nie zawiadomili Policji o tym, że na izbę przyjęć trafiło dwóch nastolatków zatrutych "dopalaczami". Lekarze nie widzieli problemu: "To przecież legalnie sprzedawany towar" - uzasadniali [zobacz cały artykuł tutaj]. No i rozpętało się piekło. Najistotniejszym problemem społecznym w Polsce stała się "sprawa dopalaczy".

Nasuwa się w związku z tym wiele interesujących pytań, z konieczności więc można tutaj pobieżnie rozważyć tylko niektóre z nich. A dokładnie jedno: Jakie jest uzasadnienie prowadzonej obecnie "walki z dopalaczami"?

Czy jest to walka ze zjawiskiem społecznym (swoją drogą marginalnym) polegającym na korzystaniu z tej formy "pobudzenia"? Oczywiście, że nie - wtenczas bowiem nie należałoby ścigać "króla dopalaczy", tak jak nie ściga się producentów tak samo legalnego alkoholu, lecz przemawiać do grona użytkowników tego typu środków.

Jest możliwa do przyjęcia druga opcja: walka z samym "królem dopalaczy". W pewnym sensie (a może nawet we właściwym sensie) demokracja zdaje tutaj egzamin: każda forma monopolu jest czymś niepożądanym. Obecnie nie toczy się więc żadna "walka z dopalaczami", lecz walka z monopolem na rynku "dopalaczy".

Kto zazdrości majątku "królowi dopalaczy"?